Tym razem jedziemy w trójkę, odchudzony skład składa się z Pawła, Stabiego oraz mnie. Klasycznie za środek transportu wybraliśmy samochód. Nie dlatego, że przelot do Szwajcarii oraz transport publiczny na miejscu są abstrakcyjnie drogie. Po prostu, w myśl Kim Dzong-Il’a wyznajemy zasadę „gdyby ewolucja chciała, żeby ludzie latali, dałaby wszystkim bilety lotnicze”. Paweł z Lublina przyjeżdża w poniedziałek wieczorem (3 godziny spóźniony co powoduje późno wieczorny przepak). Rano jedziemy z Tychów przez Wrocław aż do granicy niemieckiej, szczęśliwi, że standard A4 od zeszłego roku tak bardzo się poprawił, że warto naliczyć opłatę 18 zł za przejazd w jedną stronę. Szybkie tankowanie przed granicą i wjeżdżamy do Niemiec, (dla odmiany) kraju słynącego z tak fatalnej jakości dróg, że nie trzeba za nie płacić. Granicę ze Szwajcarią mijamy w Bazylei, uprzednio wspomagając rząd tego ubogiego narodu kwotą 40 CHF. Mamy nadzieję, że nie wydadzą naszych pieniędzy na głupoty. Z Bazylei suniemy do Berna i dalej na południe przez Spiez do Kanderstegg, gdzie parkujemy samochód na pociągu i tunelem Lotschberg przejeżdżamy do Goppenstein. Krótka jazda tunelem i jesteśmy po drugiej stronie. Po przeparkowaniu samochodu z pociągu na drogę pozostaje już tylko kilkadziesiąt kilometrów górskimi szosami na camping w Randzie.
Camping dobrze nam znany, nic od trzech lat szczególnego się nie zmieniło, ku naszej uciesze głazów nikt nie poprzesuwał! Na miejscu jesteśmy przed 21:00, recepcja już się zamyka ale udaje mi się jeszcze ją odwiedzić.
Za ladą recepcji stoi SympatycznyOpalonySzwajcar*:
– Morge, Zwei Zelte, drei Menschen und eine Auto. – Przeprowadzam dziarski atak językiem wroga.
– Bis spat, naturlich, &%$#$@#%%#@%^$@ ? – W tym właśnie punkcie mój niemiecki rezygnuje i wychodzi na piwo. Mam jednak wrażenie, że ostatnia wypowiedź była pytaniem.
– Ja, schon?! – Odpowiadam z lekką trwogą, zakładając, że nie chodziło o klasyczne „nicht schießen!”.
– Please come back tomorrow morning, we will check you in – następuje odpowiedź SympatycznegoOpalonegoSzwajcara po krótkiej chwili konsternacji… – Showers and toilettes are in the building in the centre of the camping. Do you need electricity in your tent?
– Nein, – kurde jednak dobry jestem z tego niemieckiego!
Wg prognoz w piątek ma się trochę popsuć pogoda, więc następnego dnia z samego rana** chcemy wyruszyć w góry.
* tak naprawdę się tak nie nazywał, ale się nie przedstawił więc taki otrzymał przydomek.
** w sensie o 11:00, zgodnie z „prawidłową szkołą aklimatyzacji” ;P wdrażamy się w wyjazd, więc nie można tak od razu przestawić wstawania z wakacyjnej 11:00 na wysokogórską 5:00!!
Alphubel
Nasz pierwszy cel: Alphubel, 4206 m n.p.m. Góra ani specjalnie śliczna, ani wymagająca, jednym słowem świetna na aklimatyzację. Nasze porachunki z górą już trochę trwają gdyż 2 lata temu góra odmówiła nam posłuszeństwa i nie pozwoliła na siebie wleźć. Wtedy wytoczyła najcięższe działa w postaci terrorystów z dynamitem w ręku wysadzających się na szlaku*. Przyznam, że aż do tego czasu, traktowaliśmy wycof, jako coś co przydarza się innym, nie nam. Mimo tego, iż śmierć w górach z powodu eksplozji środków wybuchowych byłaby dość oryginalna, stwierdziliśmy, że i tym razem pozostaniemy tradycjonalistami w tym fachu, czyli ograniczymy się do standardowych: szczelin, ekspozycji czy tam urwanych chwytów. Jak każdy rasowy alpinista w takiej sytuacji zarządziliśmy heroiczny odwrót i pojechaliśmy wygrzewać pupy nad włoskimi jeziorami. Aby nie zostać posądzonym o szaleństwo, w tym roku podeszliśmy do sprawy inaczej. Zabraliśmy własny dynamit (jak ktoś będzie wysadzał naszą górę to będziemy to my!), czopkę śliwek (żeby rzucać w natarczywe świstaki) oraz laserowy wskaźnik (aby wskazywać natarczywym japońcom natarczywe świstaki – dwie pieczenie na jednym ogniu!). Ponadto, wybraliśmy drogę z Taschalp na Alphubeljoch i granią na szczyt, a nie z Saas-Fee. Droga ta jest nieco bardziej urozmaicona, oraz jej sporą zaletą jest start z wysokości 2200 m n.p.m.
*Terrorystów lub szwajcarskich inżynierów do końca nie udało nam się tego ustalić, ale to praktycznie to samo.
Zgodnie z planem wstajemy ok. 8:00 rano, jemy wyborne śniadanie złożone z kanapek, które zostały z drogi. Rozpoczynamy pakowanie:
– To ja ze wspólnych rzeczy wezmę linę.
– To ja wezmę pasztety.
– Ja wezmę gaz, menażki i chleb.
[…] 15 min później:
– Ej ale pasztet, liofil, dolna część chwytaka, pół widelca to mniej niż lina!
– Chłopak ma rację…
– No dobra dajcie mi tę cholerną łyżkę!
Przed samym wyjściem decydujemy, że jako na dziś podchodzenia ma być niewiele to weźmiemy jeszcze po jednej butelce wody. Wskakujemy do samochodu i rozpoczynamy podjazd do Ottafe (zwanego również Taschalpem). Przy wyjeździe z miejscowości droga przeradza się w jednopasmową – taką z prawdziwego zdarzenia JEDNOpasmową – na jeden samochód. Droga na odcinku 7 km przenosi nas z wysokości 1450 m n.p.m. na 2200 m n.p.m. Nasz koreański przyjaciel dzielnie walczy ze stromym podjazdem, akurat mieszcząc się w drodze. Po krótkiej jeździe znajdujemy się w wysokogórskim klimacie. Termometr wskazuje 11°C, granicę lasu pozostawiliśmy daleko w tyle, lekko powiewa zimny wietrzyk.
W góry wyruszamy ok. 11:00, w pełnym słońcu. Zakosami powoli zyskujemy wysokość, już w tym miejscu wychodzi największy mankament dwóch kolejnych dni… Szpej, śpiwór – no wiadomo, 5kg dynamitu, śliwki i laser – też da się przeżyć, ale kuźwa ta dodatkowa butelka wody to była przesada! Od tego czasu stwierdzenie „wyniesiemy 1,5 kg więcej bo nie wiadomo czy uda nam się przegotować wodę”, uznaję za równe z „zrobię sobie chemioterapię, bo nie chce mi się golić głowy”.
Powyżej schroniska Taschhutte kolejne metry idą paskudnie wolno. Ciągniemy w górę, zaczynają się piargi i złomiska skalne. Źle się po nich chodzi, a jeszcze gorzej na nich śpi. Dochodzimy do niecałych 3100 m n.p.m. Decydujemy zostawić plecaki, zobaczyć czy uda się na czymś przespać „za przełamaniem”, jeśli nie, to będziemy zmuszeni wrócić do pozostawionych w tyle platform. Brak bagażu na plecach okazuje się niesamowitym ułatwieniem… tak to można biegać po górach! Szybko osiągamy przełamanie, za którym znajdujemy kilka platform, jeziorko… generalnie same luksusy. Wysokość 3150 m n.p.m… Muy bien! Podchodzimy trochę wyżej zobaczyć czy nie widać drogi po lodowcu na Alphubeljoch (dokładnie wejścia na lodowiec). Wielce ucieszeni faktem, że nie widać (znów będziemy mogli poprowadzić swój wariant!!) wracamy po nieszczęsne plecaki. Pozostałe 4 godziny spędzamy na odpoczywaniu, jedzeniu, myciu się… Wakacje przez duże ‚W’!
– Eee patrz kozica,
– Co ?!
– No taki rodzaj borsuka.
Słońce powoli kończy swój codzienny obowiązek między Zinalrothornem i Weisshornem, przyozdabiając okoliczne szczyty bajkowym karmazynem. Dobrze, że wcześniej rozłożyliśmy śpiworki, bo zaraz po zachodzie temperatura gwałtownie spada.
Sen… jak zwykle w górach przed atakiem, szału nie ma, d***y nie urywa. W śpiworze śpie ja, camelback z wodą, czołówka, telefon, akumulatorki do wszystkiego co na prąd, trochę ciuchów na rano… Generalnie „mieścimy się” to najlepsze co można o tym zestawie powiedzieć. Jedyną odmianą jest potężna bitwa gwiezdnych światełek z totalną ciemnością ukazująca się przy każdym rozchyleniu powiek. Wstajemy o 2:30, stwierdzamy oszronienie płacht biwakowych i bezchmurne niebo. Wyruszamy ok. 4:00, czas przyzwoity choć mogło być lepiej. Po 20 minutach dochodzimy do lodowca.
– Stabi, widzisz jakąś ścieżkę?
– Tu chyba ktoś kiedyś szedł?!
– Dobra kij, wiążemy się i idziemy na nosa.
Przyodziewamy się w sprzęt, dzięki któremu na zdjęciach wyglądamy poważnie. Czynności szpejowania i wiązania zajmują… więcej niż chcielibyśmy się tym chwalić. Tak czy owak, znów czuję, że jestem w górach, tu wszystko staje się proste. „Jesteśmy my, tu i teraz”. Jedyne o co trzeba zadbać, to żeby „tu” dociągnąć, aż do samochodu.
Wchodzimy na lodowiec i podążamy na południowy wschód. Jesteśmy pierwszym zespołem tego dnia.
– Ej, fajny ten lodowiec tutaj zrobili – nie za stromy, suchy, szczelin prawie nie ma. Super!
Dochodzimy wreszcie do niecałych 3500 m, już powoli zaczyna świtać, więc idealnie widać wyspę skalną, którą można uznać za kierunkowskaz do zmiany kierunku.. na wschód* („Tam musi być jakaś cywilizacja!!”). Tu lodowiec na krótki odcinek lekko wystramia się, widać też lepiej zakos ścieżki. Drepczemy i drepczemy, a cyfra na wysokościomierzu przyrasta w tempie dryfu kontynentalnego. Mijamy ze dwie szczeliny, lekko przyspieszamy i wreszcie… widzimy co jest po drugiej stronie. Timing mamy idealny, na Alphubeljoch wychodzimy dokładnie 3 min przed wschodem Słońca. Posilając się przed dalszą podróżą nagrywam 7 min przepięknego wschodu Słońca**.
Wschód uznajemy za przyswojony, więc czas ruszać, teren zaczyna się robić ciekawszy. Najpierw podchodzimy przyjemną granią, wreszcie mijamy 4000 m n.p.m! Kawałek skały mijamy lewą stroną (minimalizując chrupanie raków). Wychodzimy na strome zbocze. Robi się coraz stromiej i zarazem coraz więcej lodu (do 40°). Stopni za bardzo nie ma (albo je zgubiliśmy). W pewnym momencie Paweł po raz kolejny podchodzi zbyt blisko mnie, przez co lina plącze mi się pod nogami. W tym momencie wylewa się ze mnie troszkę polskiego humoru z grzeczną prośbą o trzymanie liny napiętej. Tak czy owak napieramy dalej, mijamy jeszcze dość groźnie wyglądającą szczelinę i powoli teren się wypłaszcza. Znów pod stopami coraz więcej śniegu, widać już wyjście na grań szczytową (o ile można tak to nazwać – ma to szerokość boiska piłkarskiego). Po osiągnięciu „grani” idziemy w stronę szczytu, mijamy jedno wzniesienie, dochodzimy do drugiego, to się wydaje najwyższe, kolejne jest wyraźnie niższe, ale zaraz na szczycie miał być krzyż… czy tam figurka Madonny, a tu tylko śnieg, sprawdzamy GPS, wg niego jesteśmy na właściwym wierzchołku. Alphubel zdobyty! Co więcej samotnie, nawet nikogo nie widać! Na wierzchołku spędzamy 30 min, na tę okazję ubieramy coś cieplejszego, robimy zdjęcia, wsysamy troszkę mleczka w tubce (ew. batonów), popijamy herbatką. Lekki wietrzyk oraz pełne Słońce, aż się nie chce schodzić.
Zmieniamy długość liny z powrotem na „tryb lodowcowy” i rozpoczynamy zejście drogą klasyczną – w stronę Saas Fee. Poniżej linii seraków mamy zamiar przetrawersować na Alphubeljoch i wrócić już znaną nam trasą. Tracimy wysokość w lepszym tempie niż zyskiwaliśmy przed chwilą, na lodowcu dosłownie rozdeptana autostrada 15 pasmowa. W pewnym momencie trafiamy w miejsce totalnie osłonięte od wiatru, na wschodnim stoku… o 9:30 rano… Nie istnieje na Ziemi termometr, który można by przekonać, aby zarejestrował równocześnie +500° oraz -100°C, a taki właśnie skok temperatury odczuliśmy. Jest mi przeokrutnie gorąco, jak się tylko trochę wypłaszcza zatrzymuje wycieczkę i zarządzam striptiz, połączony ze smarowaniem kremem. W t-shirtcie schodzi się trochę lepiej, choć krok za krokiem próbuje wymyślić jak ściągnąć kalesony nie zdejmując spodni, butów oraz uprzęży (nie wymyśliłem sposobu niewykorzystującego noża lub nożyczek, jakby co to czekam na pomysły;). Mijamy zespół podchodzący w tych piekielnych warunkach i w okolicy 3800 m n.p.m. odbijamy w stronę Alphubeljoch, przyspieszam krok. W pewnym momencie Stabi prosi o przerwę na zdjęcie. Ruchem ręki wskazuje mu seraki. Każdy wie, że seraki są totalnie niegroźne, do czasu, aż nagle są. Przerwa właściwie nie zostaje uskuteczniona, więc szybciutko osiągamy bezpieczeństwo Alphubeljoch. Zejście w tej patelni wycisnęło z nas strasznie dużo sił. Schodzimy dalej w stronę biwaku. Dochodzimy do końca lodowca, rozwiązujemy się, szpej ląduje w plecaku. Ja dodatkowo ściągam wierzchnie spodnie, kontynuując wycieczkę w kalesonach. W tym miejscu jestem już strasznie styrany i wymięty, ponadto w moim obecnym stroju nawet Bruce Willis wyglądałby jak ciota. Szybko dochodzimy do miejsca biwaku. Tu zarządzamy chwilę przerwy. Zmieniamy skarpety, moczymy stopy w stawie, dojadamy, dopijamy i dalej schodzimy w dół, masakrycznie obciążeni sprzętem. Zaczynam czuć się paskudnie, już wiem, że dzisiejsza dawka Słońca skończy się dla mnie nie najlepiej. Mijamy schronisko, wybierając w zejściu drogę, a nie szlak. Momentami jest mi niedobrze, od czasu do czasu muszę się zatrzymać, oprzeć na kijach i odpocząć. W myślach wylewa się ze mnie coraz więcej humoru, nareszcie zaczynają się jakieś zakosy i zbliżamy się do samochodu. Po 15 minutach jesteśmy przy samochodzie, siadam sobie w cieniu na 10 min. Wrzucamy plecaki do auta, Paweł przejmuje kierownicę i zjeżdżamy na camping. Diagnoza na dziś: udar słoneczny. Na campingu kładę się za głazem w cieniu drzew. Po przebudzeniu jestem jak nowo narodzony***. Chłopaki poczekali z obiadem (miło z ich strony), znów prysznic smakuje jak nigdy dotąd. W tym miejscu można faktycznie uznać Alphubel za zdobyty… a na obiad był kurczak po meksykańsku!!
* Właściwie to północny wschód
** Ze względu na wyjątkowy sposób w jaki nasza kamera działa, film ze wschodem Słońca nie pojawił się na karcie pamięci – mimo wszystkich znaków na niebie i wyświetlaczu (zliczanie czasu nagrywania)
*** Tzn. jak gość po 10 godzinach walania się po wysokich górach, a nie jak gość po którym przebiegło się stado słoni w butach do stepowania.
Dom
Kolejny cel: Dom* 4545 m n.p.m. Piękna góra, świetny przeciwnik. Napisano o niej wiele pieśni oraz wierszy, powstało nawet kilka przysłów („wszędzie dobrze ale w Dom’u najlepiej”). Zaraz po beskidzkim szczycie „Bania”, najczęściej cytowana góra na dyskotekach oraz w klubach („wpadniesz do mnie do Dom’u?”). Biorąc pod uwagę start ze schroniska Domhutte jest to klasyczna droga (prowadząca na 4-tysięcznik) z największą deniwelacją w Alpach (ponad 1600 m w jeden dzień)**. Najwięcej przewyższenia w jeden dzień?! Niesamowite, co z perspektywy ciepłego łóżka i komputera wydaje się świetnym planem na wakacje.
* W slangu zwana też chatą, kwadratem, metą, małym-„M”, ***
** Od samochodu (/kolejki) 3160 m co daje najlepszy wynik w Alpach… nie licząc Filara Narożnego (3250 m przewyższenia), przy czym droga „klasyczna” na Filar to D.IV, dlatego się nie liczy 😉
*** Bardziej na serio Dom = niem. „katedra”. Imho, jest to strasznie fajna nazwa dla góry 😉
Po czwartkowym ataku szczytowym budzimy się w piątek, rozpoczyna się studencki świt (godzina jest 12:00). Na campingu kupujemy voucher na internet (2 CHF), aby sprawdzić prognozy pogody. Sobota pięknie, niedziela niezbyt fajnie, poniedziałek już akceptowalny. Podejmujemy decyzję o dodatkowym odpoczynku w sobotę (wszyscy się w głębi ducha cieszą), podejściu do schroniska Domhutte w niedzielę i ataku na Dom w poniedziałek. Tym razem planujemy cywilizowany alpinizm, śpimy w schronisku oraz tam też kupujemy wodę. Lekko licząc tracimy po 4 kg z plecaków na starcie. Rozweseleni pozytywnym planem oddajemy się uciechom prac obozowych, tzn. praniu, gotowaniu i innym typowo męskim czynnościom. W sobotę znów wysypiamy się solidnie, jemy śniadanie, obijamy się i znów sprawdzamy prognozę pogody. Tu pojawia się problem, prognoza zmienia się dość drastycznie. Niedziela ma być w miarę ładna za to beznadziejny ma być poniedziałek, od wtorku lampa. Musimy zmienić plany, w poniedziałek na szczyt na pewno się nie wybierzemy, a dzisiaj nie zdążymy już dojść do schroniska, aby w niedzielę atakować. Pozostaje odsunąć wyjście na Dom na wtorek oraz środę oraz zaplanować co będziemy robić w te półtorej pozostałego dnia dobrej pogody. Na pierwszy plan wysuwa się „idziemy do Zermattu i w stronę lodowca Gornergletscher zobaczyć co tam się zmieniło od naszej ostatniej wizyty. W niedzielę na siłę chcemy chwycić trochę wysokości, żeby zwiększyć szansę sukcesu na Domie. Przeglądamy mapę na necie, myślimy, szukamy, no nie ma lepszego wyjścia… idziemy na Oberrothorn (dla mnie to już po raz 4-ty). Wysokość 3415 m n.p.m. licząc z campingu (1400 m n.p.m.) to ponad 2 km w górę i w dół w jeden dzień. Szukamy jakiejś alternatywy, bo nie chcemy się zmęczyć tylko złapać wysokość. Wybieramy start ze znanej nam już miejscowości Taschalp (2200 m n.p.m.) Plan zostaje zatwierdzony, więc zbieramy się na wycieczkę krajoznawczą do Zermattu i okolic. 2 godziny później Zermatt wita nas tłumem Japończyków, kwiatami w oknach oraz otwartym Coop’em*. Kupujemy sobie po czekoladzie i biegniemy w stronę Furi. Przy wyjściu z Zermattu siadamy na ławce kontemplując przez chwilę bryłę Matterhornu (oraz smak czekolady ;). 40 min później zapisujemy sobie przejście trasy Zermatt – Furi po raz 13576-sty (liczymy to bardzo skrupulatnie). Widzimy już stację kolejki, nagle jak grom z jasnego nieba:
– Ty! Patrz jaki tam most wisi!
– Ej, dawniej tam nie było mostu.
– A może po prostu nie zauważyliśmy?
– Jak nie zauważyliśmy?! Byliśmy tu 13575 razy! Tam powyżej idzie szlak na Trockener Steg! No nie ma opcji żebyśmy przegapili taki most. Idziemy na most!!
Tak właśnie powstają najzacniejsze plany i odkrycia (tzn. nie byliśmy pijani, ale zasada pozostaje ta sama). Analogiczną rozmowę przeprowadził Leif Eriksson o pływaniu na zachód, czy Thomas Edison o zapierniczających uporządkowanie ładunkach elektrycznych. 25 min później i 100 metrów wyżej dochodzimy do placu zabaw, z grillem, stolikami i innymi sprzętami niezbędnymi dla turystów. Hangebrucke (most wiszący) odległy jest o 5 min, szybko do niego dochodzimy i zagadka dnia dzisiejszego zostaje wyjaśniona. Most stoi od 2011 roku, dlatego go nie widzieliśmy wcześniej! Ma 100 metrów długości, wznosi się pokaźną wysokością nad spienionymi wodami w kanionie. Po krótkiej sesji fotograficznej i sprawdzeniu czy most faktycznie jest wiszący (huśta się więc teza wiszenia została udowodniona 😉 przenosimy się do pobliskiego Gletschergarten zobaczyć o co chodzi. Znajdujemy się w dość ciekawym parku ukazującym zadziwiające formacje, wytworzone przez przesiadujące dawniej w tym miejscu lodowce. Dowiadujemy się co nieco o geologi okolicy (Matterhorn jest z Afryki!!) oraz jak tu było przyjemnie chłodno podczas ostatniego zlodowacenia. Rejestrujemy godzinę 16:00, więc zwracamy nasze nosy w stronę Zermattu oraz dalej campingu w Randzie. Obiad się przecież sam nie zrobi!
Następny dzień rozpoczynamy o 7:00, jemy śniadanie, porządkujemy samochód aby można go użyć do jazdy, a nie tylko jako szafy i w drogę znaną już nam trasą do Ottafe. Z odpowiednimi wskazówkami pilota pokonujemy zakręty dużo szybciej niż podczas pierwszego przejazdu… aż tu nagle korek! Wleczemy się za… stadem owiec, 15 min w tempie idealnym do polowania na trawę. Na szczęście pasterze przestawili owce z drogi do lasu, więc finalnie opóźnienie jest nieduże. Stabi stwierdza, że jest wystarczająco chłodno aby pozostać w polarze**. Na początku mamy minimalny problem ze znalezieniem odpowiedniego szlaku, z trwogą widzimy jak pasterze (czy kto tam wyprowadza krowy) ciągną stado bydła po jednej ze ścieżek. Ufff! Na szczęście to nie nasz szlak, szybko zyskujemy wysokość, lekki plecak, niskie buty… bajka. W godzinę osiągamy Ober Sattla mierzące praktycznie 2700 m n.p.m. Jemy widoki, napawamy się batonami oraz widzimy dalszą część naszej dzisiejszej trasy.
– Kurde, ale ten „trawers” traci wysokość!
Rzut oka na mapę, musimy zejść z 400 m w pionie. Szybkie sumowanie przewyższeń: 500+1100+400… =2000, no to żeśmy zaoszczędzili podejścia tym podjazdem do Ottafe! Pokrzepieni tym, że tędy jest dalej w poziomie kontynuujemy naszą wycieczkę. Idzie się całkiem sprawnie, wysoko ponad granicą lasu, zachodnim stokiem, więc Słońce nie przeszkadza ani trochę. W pewnym momencie z dołu podpina się jakaś ścieżka jednak nie ma na niej kierunkowskazu. Trochę fiku miku z mapą (pdf w telefonie, a nie normalna papierową… to długa historia 😉 oraz nawigacją i stwierdzamy, że do rozwidlenia już niedaleko. Półtorej przerwy na sikanie później odnajdujemy tabliczki z kierunkowskazami i wymarzony szlak na Furggji. Szlak wiedzie stromiej do góry, znów szybko zdobywamy wysokość. Słońce zaczyna przygrzewać, z góry mijają nas rowerzyści. Idzie mi się tak dobrze, że miejscami chciałbym podbiegać. Zresztą jak chłopaki nie widzą to (w pobliżu przełęczy) to robię i na Furggji melduje się o 11:45. Punkt w południe pojawiają się sylwetki Stabiego i Pawła. Łyk wody i dalej do szczytu, wedle kierunkowskazu 1 h 20 min. Rozbieganie przed wyjazdem oraz aklimatyzacja na Alphubelu robi swoje, dosłownie podbiegam pod przełęcz już na grani Oberrothornu. W okolicy 3300 m widzę, że Stabi rozmawia z Pawłem i coś do mnie machają. Wyciągam telefon i dzwonie do Stabli:
– Co jest?!
– Nie chce mi się iść na szczyt byłem tam już dwa razy! Poczekam chwilę tutaj na przełęczy. Paweł już idzie.
Nie jestem wielkim fanem tego pomysłu ale co tam. Decyduje się na szybki atak, krótkie szczytowanie i ucieczkę***. Na szczycie melduje się o 12:40, Paweł pojawia się 20 min później. Rozmawiamy chwilę ze spotkanymi Polakami i biegniemy w dół. 13:35 jestem z powrotem na Furggji, Stabi wg smsa był tu 17 min temu. Paweł pojawia się kilka minut później, bez zwłoki kontynuujemy zejście. Kilkanaście minut później doganiam Stabiego, siadamy na chwilę aby odpocząć, pojawia się też Paweł. Dalej idziemy już w trójkę, nie rozciągając za bardzo grupy. Przy rozwidleniu na szlak do Ottafe spotykamy kolejną dużą grupę Polaków. Stąd niestety mamy jakieś 400 metrów podejścia. Powoli zyskujemy wysokość długim trawersem. Mijamy piargi, ścieżka coraz stromiej idzie do góry. Dzielimy się resztką czekolady i 30 min później jesteśmy z powrotem na Ober Sattla. Stąd już tylko pozostaje zejście w dół do Ottafe. Po drodze mijamy stado krów, które widzieliśmy rano, teraz mamy z nim bliski kontakt. Niektóre sztuki próbują za nami podążać, ale dają sobie na szczęście spokój po kilku… kilkudziesięciu metrach. Rzucamy kilka niewybrednych kawałów o krowofobii Piotrka i meldujemy się o 16:30 przy samochodzie.
* Dla nieobytych w tanich wyjazdach do Szwajcarii są dwie największe sieci marketów: Coop (takie nasze Tesco, z serią tanich produktów Prix Garantie) oraz Migros (taka nasz Biedronka).
** Dla przeciętnej osoby jest więc zaje***cie zimno.
*** Żeby nie było jakichś głupich komentarzy tak robię tylko w górach! 😉
W poniedziałek sprawdzają się złe prognozy, już przed południem zaczyna padać. Dzwonimy do schroniska aby zarezerwować nocleg. „Tuesday/Wednsday? Sorry we are fully booked”. Informacja spada na nas jak grom z jasnego nieba. Możemy albo iść dzień później albo tachać sprzęt biwakowy. Decydujemy się na biwak, mamy dalsze plany, a niestety nie tak dużo czasu… trudno cywilizowany alpinizm po raz kolejny odmawia nam współpracy 😦
Plecaki spakowaliśmy najlżej jak tylko potrafiliśmy. Wodę planujemy kupić w schronisku, bierzemy tylko tyle, żeby do niego dojść. Wstajemy o 6:00, z campingu wychodzimy po 7:00. Najpierw musimy przejść trochę asfaltem do „centrum” Randy, dalej ścieżka wiedzie do lasu i szybko zdobywa wysokość. Dzięki wszystkim zabiegom odchudzania sprzętu idzie się całkiem nieźle. Plecaki są akceptowalne, wschodnie stoki dają nam przyjemną temperaturę do marszu. O 10:00 osiągamy wysokość schroniska Europahutte, mijamy je lekkim łukiem kierując się na ferratę. W oddali widać efektowny most wiszący, którego wiszenie mieliśmy okazję testować 3 lata wcześniej :). 30 min dalej rozpoczynają się sztuczne ułatwienia ferraty. Pniemy się do góry, miejscami jest niewygodnie bo teren na tyle połogi, że z rąk nie ma pożytku, a bez kijków z ciężkim plecakiem jest dość niepewnie. Mijamy serię poręczówek, klamer i innego żelastwa. Przy trawersie małego strumyka zamontowali nawet wspomnienie Tatr… łańcuch!! Gdy Paweł jest na wysokości strumyka słyszymy świst i uderzenie o łańcuch. Jakiś metr od Pawła przelatuje kamień i uderza zaraz obok jego ręki. Zakładamy kaski i kontynuujemy podróż, już bez przygód. Po zaliczeniu jeszcze drabinki, dziesiątek klamer i innych ułatwień dochodzimy do piargu. Pół godziny później jesteśmy przy schronisku, gdzie decydujemy się zjeść obiad (liofa) oraz poczekać do 16:00, aby mieć do dyspozycji trochę cienia w najgorszym skwarze dnia. Obiad smakuje zaskakująco dobrze, kupujemy po butelce wody (po 10 CHF za sztukę ) i po 16:00 zbieramy się w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Podchodzimy moreną w stronę Festijoch. W pewnym momencie termos Pawła stwierdza, że nie chce dalej iść i wyskakuje z jego plecaka. Starcza mu sił na stoczenie i przekoziołkowanie parudziesięciu metrów, zatrzymuje się między kamieniami (akurat kamieni mają tutaj pod dostatkiem). Miły obywatel niemieckojęzyczny idący za nami dostarcza Pawłowi jego zgubę. Termos trochę poobijany, Paweł coś przeklina, ale generalnie straty nie są wielkie. Kilkanaście minut wyżej znajdujemy platformy pod namioty… zajęte. Idziemy dalej i znajdujemy jeszcze więcej zajętych platform. Kurde trzeba było zrobić rezerwacje! Na szczęście znajdujemy jeszcze coś wolnego. Wybieramy najfajniejszą i rozkładamy biwak. Robimy zdjęcia zachodu Słońca, przegryzamy kolację i idziemy spać. Znów próbuję sobie znaleźć miejsce między wodą, sprzętem elektronicznym oraz milionem innych gadżetów.
Otwieram oczy… Ktoś zapomniał zgasić światła! Mamy pełnię Księżyca, sylwetkę Dom’u widać idealnie, właściwie można by wędrować bez latarki. Jedynym minusem takiego stanu rzeczy jest nieduża ilość widocznych gwiazd. Budzik mamy nastawiony na 1:30. O 1:00 budzi nas przechodzący zespół. Cała czwórka wbija swój wzrok (oraz światło czołówek) w biednych studentów z Polski. Dzwoni budzik więc „wstajemy”. Szybkie śniadanie, pakowanie, o 2:45 jesteśmy gotowi do wyjścia. Powoli idziemy złomiskami skalnymi do góry. Po 20 min czas zejść na lodowiec. Wyciągamy raki, przyozdabiamy się, wiążemy. Tym razem idzie to całkiem sprawnie. Idziemy chwile suchym lodowcem, aby znów zejść na morenę. Nawigacja nieco się komplikuje, mamy niby track sprzed miesiąca, jednak nie do końca mu ufamy. Jeszcze raz schodzimy na lodowiec i wracamy na morenę, powoli i niepewnie zyskując wysokość. Trochę się kręcimy, co prawda my nigdy się nie gubimy. Zawsze doskonale wiemy, gdzie się znajdujemy, czasem tylko nie jesteśmy pewni, gdzie jest wszystko inne. Wspinamy się kawałek stromszym lodem aby zobaczyć nieco ścieżki wiodącej śniegiem. Stąd już idziemy wydeptanym, dobrze widocznym szlakiem. Z przodu widzimy kilka zespołów walczących na progu skalnym pod Festijoch. Płaski lodowiec mija nam całkiem przyjemnie, od czasu do czasu ziejąc otchłanią szczelin lekko zamaskowanych mostami śnieżnymi. Szybko dochodzimy do progu skalnego. Tu pojawia się problem. Ścieżka dochodzi do progu i nie wiadomo co dalej. Jeden zespół wyraźnie szuka przejścia z 300 metrów dalej (na potrzeby opowieści nazwałem ich FiligranoweFistaszki*). Nasi sąsiedzi (Brytyjczycy, którzy nocowali obok nas) próbują znaleźć przejście w bliskiej odległości od ścieżki, ale nie bardzo im to idzie. Wycofują się na płaski lodowiec, my podejmujemy próbę ale też nie bardzo wiemy… tu się niby coś da, ale co będzie za 15 m nie mamy pojęcia. Z relacji oraz filmików na youtube’ie wynika, że mają tu gdzieś być poręczówki, których na siłę szukamy. Powiewa wietrzyk i zaczyna się robić chłodno. Decydujemy się zejść do płaskiego lodowca i się ubrać. W międzyczasie dochodzą kolejne zespoły, a FiligranoweFistaszki wracają do nas. Na nasze szczęście jednym z zespołów jest przewodnik z klientem. Z krótkiej rozmowy jego z FiligranowymiFistaszkami, wynika, że lodowiec się cofnął i w tym roku droga przebiega inaczej niż dawniej, ponadto nie zainstalowano poręczówek (rozmawiali szybko po niemiecku, więc jest szansa, że coś zmyśliłem). Przewodnik w tempie błyskawicy wbija się w skałę, jego klient też radzi sobie całkiem nieźle. Przyglądamy się gdzie idą, rozwiązujemy się i jako trzeci zespół w kolejce wbijamy się w próg. Przed nami idą Brytyjczycy, liny między sobą mają z 20 metrów, a odległości z 3 m co powoduje, że plącze się im pod nogami. Widząc to dajemy im trochę odstępu i podążamy dalej. W pewnym momencie wyprzedza nas kolejny przewodnik i z bloku skalnego asekuruje klienta. Nie wiem co robić, czy czekać aż klient nas minie, czy wspinać się obok napiętej liny prowadzącej do niego?! Po piętach depcze nam zespół Szwajcarów, więc decyduje się napierać dalej. Mijamy przewodnika… jeszcze kilkanaście minut i wychodzimy na Festijoch. Łącznie to tylko z 50 metrów wspinania w terenie za I czy II (tak mówi przewodnik Goedeckego o starym przebiegu), ale uznajemy to za miłą odmianę od dreptania. Z powrotem wiążemy się liną i schodzimy nieco w dół na lodowiec podążając za dobrze wydeptaną ścieżką. Powoli robi się jasno. Szybko przekraczamy duże lawinisko po seraku i ciągniemy w sporym towarzystwie do góry. Dochodzimy prawie do Lenzjoch i stąd odbijamy na północ w stronę szczytu. Tu rozpoczyna się podejście zakosami, kończące się na szczycie. Mijamy granicę 4000 m n.p.m., nadal zero nieprzyjemności związanych z wysokością. Pod nogami jest trochę świeżego śniegu, który spadł dwa dni wcześniej. Idziemy dość stabilnym, jednak niezbyt forsownym tempem. Razem z nami idzie sporo zespołów. Bardzo stabilnie i konsekwentnie rośnie liczba na wysokościomierzu… 4200…4300… herbatka… 4400… Dochodzimy do grani Festi (gdzie łączą się drogi normalna i granią Festigrat). Kilkadziesiąt metrów stromego podejścia i jesteśmy!… na przedwierzchołku śnieżnym, który wydaje się być wyższy niż ten z krzyżem. Notujemy godzinę 9:15 i świetne samopoczucie. Gratulujemy sobie, czekamy chwilkę na naszą kolej na właściwym szczycie. Mijamy kawałek wąziutkiej grani i jesteśmy przy krzyżu… Na Dom’ie!! 🙂 Prosimy drugi zespół, który szczytuje obok o zdjęcie i spadamy, żeby nie blokować innym tego ślicznego miejsca.
* Jakby się ktoś zastanawiał to nie mieli nic wspólnego z fistaszkami (tym bardziej filigranowymi) ale nazwę uważam za bardzo chwytliwą 😉
Rozpoczynamy zejście. Liczba na wyświetlaczu wysokościomierza maleje dużo szybciej niż rosła. Północna ściana nie otrzymuje tyle promieni słonecznych, więc śnieg nie jest rozmiękły. Poniżej Lenzjoch znika wiatr i robi się okrutnie gorąco, rozbieramy się i kierujemy nasze nosy na Festijoch, szybko przechodząc pod serakami. Na przełęczy zarządzamy przerwę. Rozwiązujemy się, rozmawiamy chwilę czy schodzić czy zjeżdżać z progu. Jacyś niemieckojęzyczni alpiniści deklarują chęć zejścia, dajemy im chwilę i idziemy w dół. Szybko okazuje się, że zespół przed nami jednak wybrał zjazd, więc robimy to samo. Dwa zjazdy później jesteśmy na lodowcu, zakładamy raki, wiążemy się i schodzimy dalej. Idąc w dół, w środku dnia, problemy nawigacyjne nie powstają, więc dość szybko osiągamy miejsce noclegu.
Obawiam się Słońca, więc podrywając graty biegnę do schroniska skorzystać z dobrodziejstwa jego przedsionka. Po godzinnej przerwie wraz ze Stabim rozpoczynamy dalsze zejście (Paweł uciekł nam 15 min wcześniej). Cień zdziałał cuda, znów czułem się świetnie (byłem zmęczony ale nie zniszczony ;). Zaraz przy schronisku minęliśmy miłych Panów z Polski ;). Przy rozpoczęciu ferraty spotkaliśmy dużą grupę Polaków (właściwie rozbitą na 3 zespoły), na czele, której szedł znajomy z kursu turystyki wysokogórskiej (jaki ten świat mały ;). Zejście ubezpieczonym kawałkiem przeszło w miarę sprawnie. Za ferratą rozpoczynają się zakosy prowadzące na sam dół… szybkie obliczenia jeszcze 1000 m w pionie. Mi idzie się zaskakująco dobrze, po Stabim widzę, że już go to zejście trochę wkurza. Faktycznie idziemy chyba po jedynym niewygodnym szlaku w Szwajcarii. Na ścieżce jest pełno upierdliwych, luźnych kamieni, zakosy też jakieś takie stromawe 😛 Zejście faktycznie dłuży się dość solidnie, w lesie doganiamy Pawła. Słońce już zaszło za Weisshornem… Jeszcze tylko mostek, polana obok miasteczka i jesteśmy w Randzie. Wleczemy się smętnie w stronę campingu, niczym rasowi studenci około pierwszej w nocy. Jedyne co nas ciągnie to prysznic i zimne piwo. Przy samochodzie meldujemy się przed 19:00. Dopisujemy Dom do szczytów zdobytych i w błogim spokoju opróżniamy oszronione puszeczki. Prysznic znów zapewniał przyjemność, którą można porównywać tylko z tą przedstawianą w telewizji po 23:00. Obiadokolację zjadamy już po zmroku, a miliSzwajcarzy (rodzina mieszkająca obok nas na campingu) użycza nam lampki gazowej abyśmy nie jedli po ciemku. Naprawdę fajny ten naród 😉
”Monte Rosa”
Nasz ostatni cel: Monte Rosa (dokładniej Signalkuppe, Parrotspitze, Ludwigshohe, Zumsteinspitze, a może nawet coś jeszcze). „Monte Rosa” w słowniku łacińskim oznacza „P***dolna góra”*, nazwę zawdzięcza swej rozległości i ilości szczytów wybijających się ponad magiczną granicę 4000 m n.p.m. Planujemy zaatakować górę od strony szwajcarskiej, co jest planem średnim w założeniu, gdyż to dwa razy dalej niż od strony włoskiej, po cztery razy gorszym lodowcu. Po raz kolejny zadziwiające, co w danej chwili ludzie potrafią uznać za znakomity pomysł!
Czwartek to typowy dzień restowy nie robimy nic poza praniem, suszeniem i gotowaniem. Dyskutujemy jeszcze nad planem na kolejne dni. W założeniu miała być Monte Rosa, innymi słowy 3 dniowa wycieczka z dużą ilością kilometrów w poziomie i pionie. Najpierw zaskakuje mnie deklaracja Pawła – 12 stronicowe dzieło o dźwięcznym tytule „Tralala nie idę”***. Ze Stabim przeprowadzamy rozmowę na temat naszej dalszej przyszłości. Sprawdzamy pogodę: czwartek ładnie (to widzimy bo jest już 12:00), piątek po południu się psuje (burze), sobota do kitu i dalej też nieciekawie. Szczerze mówiąc po Dom’ie na Monte Rose nam się iść nie chce (za daleko), ale jeszcze na coś byśmy wleźli. Decydujemy się znaleźć inny cel, dostępny podczas dwudniowej wycieczki, najlepiej z niedługim atakiem szczytowym. Dyskusja jest dość długa, głównie rozważamy Lagginhorn i Pollux. Padają jeszcze propozycje Strahlhornu i Rimpfischhornu. Przeliczając kasę, możliwości i chęci decydujemy się zrobić tak: użyć kolejki na wjazd na Klein Matterhorn. Wejść na tyle Breithornów ile nam się będzie chciało. Przespać się w Bivaco Rossi e Volante, następnego dnia wejść na Pollux i zejść do samego dołu. Całkiem sporo szczytów ponad 4000 m n.p.m. niewiele chodzenia, tylko kasy trzeba troszkę wyrzucić. Ponadto plan wydaje się dość dobrze współgrać z prognozą pogody (blisko kolejki i schronów). W niedzielę i poniedziałek pogoda ma być przeciętna, ale akceptowalna – tzn. słońca ma być więcej niż chmur, mają być jakieś symboliczne opady i ma być chłodno. W piątek planujemy jeszcze zrobić grilla na wcześniej upatrzonym miejscu obok Gletschergarten. Na sobotę przewidzieliśmy robienie nic, bo ma być wysokie ryzyko burz. Paweł tylko dorzuca jeszcze krótki referat o tytule „Ja bym już wracał, ale jak chcecie to idźcie. Ja poczekam na campingu” i zatwierdzamy plan. Resztę dnia spędzamy na pracach porządkowych (zamiataniu wzrokiem sufitu) oraz na kibicowaniu praniu (celem szybszego jego wyschnięcia).
* Rosa (łac. – p***dolna…. duża to za mało, po prostu p***dolna** 😉
** 9/10 osób (włącznie z autorem) w pierwszym czytaniu przeczytało „p***dolona”… nieładnie!
***W rzeczywistości nie było to „Tralala”, tylko inne słowo ale za dużo już naprzeklinałem, jak na tekst publikowany przed 23:00.
Piątek rozpoczyna się obiecująco. Pogoda rano jest jeszcze dość dobra, choć widać pierwsze oznaki nadchodzącego popołudniowego pogorszenia. Wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie, pośmialiśmy się z Kia’i, że tym razem zepsuł się schowek – otworzył się i się nie zamyka (Paweł naprawił ten defekt używając techniki naprawy telewizorów z lat 70tych). Podczas standardowego krzątania się po obozowisku przyszła miłaSzwajcarka i poprosiła nas abyśmy sprawdzili samochód czy nic z niego nie zginęło bo ich został w nocy obrobiony. Szybki check, Stabi przeszukuje mały plecak… rozrzuca zawartość małego plecaka po kocyku i wkur… zdenerwowany stwierdza, że zniknęła mu większość pieniędzy (zostały mu tylko drobne), Paweł do strat zalicza drobne Euro, które pozostawił w samochodzie aby bez sensu nie nosić ich na szczyt. Szczęście w nieszczęściu zarówno ja i Paweł spaliśmy z główną kasą pod głową w namiocie. Co to się kurna na tym świecie dzieje, żeby zostać obrobionym w Szwajcarii?! Śpiąc w namiocie 2 m od zamkniętego samochodu! Po rozmowie z miłymiSzwajcarami i okolicznymi mieszkańcami campingu okazuje się, że obrobiono co najmniej 5 samochodów. Policja została już powiadomiona, ma za niedługo przyjechać. MiłySzwajcar po rozmowie telefonicznej z policjantami przekazał jeszcze, że tej samej nocy został obrobiony camping w Tasch. Na policję czekamy do 12:00, w międzyczasie miłySzwajcar zauważa u siebie na samochodzie dwa malutkie zarysowania lakieru nad drzwiami (zaraz obok belki). Taki sam ślad znajdujemy na naszej Kia’i. Policjanci faktycznie przyjeżdżają przed 12:00, jeden funkcjonariusz i jeden technik. Robią zdjęcia zarysowań, podczas rozmowy wysuwają przypuszczenie, że złodzieje przyjechali do Randy na rowerze gdyż w Tasch poza pieniędzmi skradziono jeszcze jeden rower. Policjanci wszystkich krajów łączcie się! Z tak żelazną logiką ciężko dyskutować, więc rozstajemy się z funkcjonariuszami. Stabi stwierdza, że i tak idziemy na grilla (suszył nam głowę o tego grilla od momentu kiedy zobaczyliśmy grill-place obok Gletschergarten).* Piwo i kiełbaski wydają się idealnym rozwiązaniem na nasz wieczór. Pakujemy plecaczki, i ciągniemy w stronę Tasch. Niepokoją nas chmury, ale nie przejmujemy się nimi zbytnio. Wychodzimy z campingu… zaczyna kapać. Pada na nas w całej drodze do sklepu w Tasch. Coraz więcej ciemnych chmur nadchodzi znad Zinalrothornu, coś w oddali grzmi… Decydujemy się więc na grill na campingu. Niestety w Coopie w Tasch nie ma nic czego zjedzenie zaryzykowalibyśmy po obróbce termicznej zapewnionej grillem w deszczu. Jedyną dobrą decyzją w tym wypadku jest wykreślenie z „piwo i kiełbaski” kiełbasek. Po wyjściu ze sklepu deszcz ustał więc mogliśmy spokojnie wrócić na camping i oddać się degustacji złocistego trunku. Wieczór mija zaskakująco wesoło biorąc pod uwagę przebieg dnia. Niestety, w obecnej sytuacji finansowej wyjazd kolejką nie wchodzi w grę. Prognozy pogody nie są na tyle dobre, żeby kombinować coś na siłę. Finalnie podejmujemy decyzję o przejeździe w sobotę do Włoch nad morze (na znany nam camping na Lido d’Jesolo). Dzięki temu zabiegowi nie musimy wracać 1500 km naraz, oraz bądź co bądź możemy nacieszyć się wygrzewaniem pupy jedząc pyszną pizzę.
Tym razem rezygnujemy z pociągu i przejeżdżamy przez Simplonpass (2005 m n.p.m.). Pogoda cały dzień jest do… pupy (cytując pewną reklamę). W Vispie robimy zakupy czekoladowe. Na Simplonpass’ie robimy drobne pożegnanie z Alpami. Zaraz po przekroczeniu granicy włoskiej dopadają nas potężne burze, które miejscami intensywnością opadów utrudniają jazdę. Po opuszczeniu Alp pogoda się poprawia i reszta trasy mija bardzo przyjemnie. Po drodze wstępujemy do znanego nam marketu celem poczynienia zakupów (hektolitrów wina). Wieczór spędzamy w restauracji na pizzy. Miłym akcentem wieczoru jest pokaz fajerwerków („Beach on fire”), który zdarza się raz do roku i jest reklamowany jako najdłuższa tego typu impreza na świecie (w sensie rozciągłości, a nie czasu). Fajerwerki wystrzeliwane są na plaży z falochronów (co jakieś 500 m), a cały pokaz rozciąga się na 12 km. Pokazem byliśmy nieco zaskoczeni ale naprawdę było warto ruszyć tyłek z namiotu na plażę (3 min piechotą 😛 ).
Reszta wyjazdu mija nam na plażowaniu, pływaniu i jedzeniu pizzy**. Niecałe 1000 km powrotu do domu mija bez większych niespodzianek. Po powrocie sprawdziłem jeszcze kamery w górach***. Podczas naszego pobytu nad morzem pogoda faktycznie była do chrzanu. Z naszego planowanego wyjścia w góry prawdopodobnie nic by nie wyszło.
* Brawa dla Stabiego za postawę 🙂
** 3P, dużo przyjemniejsze i łatwiejsze niż 3M 😉
*** Na stronie www.zermatt.ch można sprawdzać zdjęcia z kamer z całego roku wstecz.
Podsumowanie i wnioski*
Górsko wyjazd można uznać za udany. Niestety nasz światopogląd troszkę się zmienił… w Szwajcarii można jednak zostać okradzionym! Kradzież była niestety strasznie nieprzyjemnym akcentem wyjazdu, który wyraźnie wpłynął na jakość wspomnień… cóż przynajmniej mamy coś interesującego do opowiadania, a nie tylko „weszliśmy tu i tu”.
*Ten punkt znajduje się w każdej mojej pracy od 4-tej klasy podstawówki, więc i tu nie można go pominąć.
Tekst: Edwin
Edycja: Nikomu się nie chciało tego całego przeczytać, więc sorry za błędy 😉
Więcej zdjęć:
https://picasaweb.google.com/118077862986496016878/SwitzerlandItaly2013
Film z Alphubel’a:
http://www.youtube.com/watch?v=x-9wNdR9JMc
https://vimeo.com/75157263
Film z Dom’u:
TBA!